[PATRONAT] Drugi rozdział "Punk 57" Penelope Douglas
ROZDZIAŁ 2
RYEN
Trzy miesiące
później…
Drogi Misho!
Co. Do. Diabła?
Tak, dobrze przeczytałeś. Mogłabym
również napisać, że to mój ostatni list do Ciebie, ale wiem, że to nie byłaby
prawda. Nie zamierzam z Ciebie rezygnować. Wymusiłeś na mnie obietnicę, że tego
nie zrobię. Wciąż jestem tą Pieprzoną Niezawodną Panienką, nawet gdy Ty przez
trzy miesiące nie odzywasz się ani słowem. Mam nadzieję, że dobrze się bawisz,
gdziekolwiek teraz jesteś, dupku.
(A tak na poważnie, nie bądź martwy,
dobrze?)
Masz moje uwagi na temat Twoich
tekstów, które wysłałam z poprzednimi listami. Teraz trochę żałuję, że nie
zrobiłam kopii. Czuję się tak, jakbyś zniknął na dobre, ale co z tego? Te słowa
były przeznaczone dla Ciebie i tylko dla Ciebie – i nawet jeśli nie czytasz już
moich listów lub w ogóle ich nie otrzymujesz, wciąż muszę je wysyłać. Lubię
wiedzieć, że ONE usiłują Cię odnaleźć.
Co u mnie nowego? Dostałam się do
college’u. Tak właściwie to do kilku. Zabawne. Strasznie długo chciałam, by
moje życie całkowicie się zmieniło, a kiedy nareszcie ma to nastąpić, moja chęć
ucieczki od wszystkiego zaczyna słabnąć. Chyba właśnie dlatego ludzie tak długo
pozostają w tym poczuciu beznadziei, wiesz? Łatwiej jest trwać w tym, co
znajome.
Czy Ty też to zauważyłeś? Że wszyscy
chcemy przejść przez życie tak szybko i tak łatwo, jak to tylko możliwe? Że
chociaż dobrze wiemy, że nie ma nagrody bez ryzyka, boimy się je podjąć?
Przyznam szczerze: sama się boję. Zaczęłam
myśleć, że pójście do college’u niczego nie zmieni. Wciąż nie wiem, co
chciałabym robić w życiu. I nagle z dnia na dzień nie stanę się pewniejsza
swoich decyzji. Nadal będę wybierała nieodpowiednich przyjaciół i spotykała się
z nieodpowiednimi chłopakami.
Bardzo chciałabym, żebyś się
odezwał. Możesz mi powiedzieć, że jesteś zbyt zajęty lub że oboje robimy się za
starzy na tę korespondencyjną przyjaźń, ale powiedz mi tylko, że we mnie
wierzysz i że wszystko będzie w porządku. Takie banały zawsze brzmią lepiej,
gdy słyszę je od Ciebie.
Nie tęsknię za Tobą. Wcale. Ani
trochę.
Ryen
PS
Jeśli się dowiem, że porzuciłeś mnie dla nowego samochodu,
innej dziewczyny lub najnowszej części Grand Theft Auto,
zacznę pisać bzdury na forach poświęconych The Walking Dead podając się
za Ciebie.
Nakładam nasadkę na długopis ze srebrnym
tuszem i podnoszę dwie kartki czarnego papieru, po czym delikatnie stukam nimi
o biurko i zginam je na pół. Wkładam do dopasowanej czarnej koperty, biorę
laseczkę czarnego wosku i trzymam ją nad świecą, która stoi na stoliku nocnym.
Zapalam knot.
Trzy
miesiące.
Krzywię
się. Nigdy nie milczał aż tak długo. Misha często potrzebuje przestrzeni, więc
zdążyłam się przyzwyczaić do ciszy, ale teraz coś musi być na rzeczy.
Parafina
zaczyna się topić, więc przesuwam laseczkę nad kopertę i pozwalam kroplom wosku
na nią opaść. Podnoszę swoją pieczęć i wciskam ją w gorący wosk. Patrzy teraz
na mnie odcisk eleganckiej czarnej czaszki.
To
prezent od Mishy. Znudził mu się stempel, który dostałam, gdy miałam jedenaście
lat. Tamten miał znak Gryffindoru z Harry’ego
Pottera. Annie, jego siostra, wciąż się z niego śmiała. Zawsze wrzeszczała,
że dostał list z Hogwartu.
Misha
wysłał mi bardziej „męską” pieczęć i powiedział, żebym używała właśnie jej lub
nie używała niczego.
Rozbawiło mnie to. Niech ci
będzie.
Zaczęliśmy
do siebie pisać wiele lat temu – w zasadzie przez pomyłkę. W piątej klasie
nauczyciele chcieli dobrać do korespondencji uczniów z naszych klas według
płci, żebyśmy czuli się swobodniej, ale on ma na imię Misha, a ja Ryen. Jego
nauczyciel pomyślał, że jestem chłopcem, a mój, że on jest dziewczynką. I tak
to się zaczęło.
Na
samym początku nie dogadywaliśmy się zbyt dobrze, ale szybko odkryliśmy, że
mamy jedną wspólną cechę. Kiedy byliśmy dziećmi, nasi rodzice się rozstali.
Jego mama odeszła, gdy miał dwa lata, a ja nie widziałam swojego taty ani nie
dostałam od niego żadnej wiadomości, odkąd skończyłam cztery. Oboje niezbyt
dobrze ich pamiętamy.
Od
tamtej pory minęło siedem lat. Jest prawie koniec liceum, a on stał się moim
najlepszym przyjacielem.
Schodzę
z łóżka i naklejam znaczek na kopertę, po czym kładę list na biurku. Wyślę go
rano. Podchodzę do nocnego stolika i odkładam papier oraz przybory do pisania.
Prostuję
się i opieram dłonie o biodra, a następnie wypuszczam niespokojny oddech.
Misha,
gdzie ty jesteś, do cholery? Przecież ja tu tonę.
Chyba
mogę go wygooglować, skoro tak się martwię? Albo odnaleźć na Facebooku, albo
pójść do niego do domu. W końcu mieszka niecałe pięćdziesiąt kilometrów ode
mnie i mam jego adres.
Obiecaliśmy
sobie jednak, że tego nie zrobimy. A właściwie to ja go zmusiłam, żeby mi to
obiecał. Nie będziemy się szukać, nie pojedziemy do miast, w których mieszkamy,
nie poznamy osób, o których mówimy sobie w naszych listach. To zniszczyłoby
stworzony w nich przez nas świat.
W
tej chwil Misha Lare jest dla mnie idealny. W mojej głowie. Ze wszystkimi
swoimi niedoskonałościami. Słucha mnie, motywuje i uspokaja, nie oczekując
niczego w zamian. Zawsze mówi prawdę i jest jedyną osobą, przed którą nigdy nie
muszę niczego ukrywać.
Jak
wielu ludzi ma kogoś takiego?
Chociaż
tak bardzo pragnę odpowiedzi, nie mogę zrezygnować z tego, co mamy. Jeszcze
nie. Piszemy do siebie od siedmiu lat. Nasze listy stały się częścią tego, kim
jestem, i nie wiem, co bym bez nich zrobiła. Jeśli go odszukam, wszystko
całkowicie się zmieni.
Nie.
Jeszcze trochę poczekam.
Zerkam
na zegarek, już prawie czas. Moi przyjaciele będą tu za kilka minut.
Podnoszę
z tacki na biurku kawałek kredy i podchodzę do ściany przy drzwiach mojej
sypialni. Dookoła czterech zdjęć, które do niej przykleiłam, maluję niewielkie
ramki.
Pierwsze z nich zostało zrobione ostatniej jesieni. Jestem
cheerleaderką i stoję wśród wyglądających tak samo jak ja dziewczyn. Kolejne
zrobiono ostatniego lata. Siedzę w swoim jeepie, a moi przyjaciele są upchani z
tyłu. Następne jest z ósmej klasy, z Dnia Lat Osiemdziesiątych. Uśmiecham się i
pozuję razem z całą klasą.
Na
każdym z nich widnieję na pierwszym planie. Jestem w centrum, dominuję.
Wyglądam na szczęśliwą.
Ostatnia
fotografia jest sprzed kilku lat. Z czwartej klasy. Siedzę sama na ławce na
placu zabaw i zmuszam się do słabego uśmiechu – dla mamy, która przyprowadziła
mnie na Wieczór Filmowy w mojej szkole. Dookoła mnie biegało i bawiło się
mnóstwo dzieci, ale za każdym razem, kiedy próbowałam do nich dołączyć,
wszystkie zachowywały się tak, jak gdyby mnie tam nie było. Biegły dalej, nie
czekając na mnie. Rozmawiały ze sobą, nigdy ze mną.
Łzy
napływają mi do oczu. Wyciągam dłoń i dotykam własnej twarzy na zdjęciu.
Pamiętam to uczucie tak dobrze, jakby to było wczoraj. Odnosiłam wrażenie, że
znalazłam się na imprezie, na którą nikt mnie nie zaprosił.
Boże,
jak bardzo się zmieniłam.
– Ryen!
– woła mnie ktoś z holu.
Pociągam
nosem i szybko ocieram łzy, a moja siostra bez pukania otwiera drzwi pokoju.
Zerka na mnie zza progu. Chrząkam i udaję, że jestem zajęta rysowaniem po
ścianie.
– Czas
spać – mówi.
– Mam
osiemnaście lat – przypominam jej, jakby to miało wszystko wyjaśnić.
Nie
patrzę na nią, tylko maluję tę samą część ramki, którą skończyłam wczoraj.
Serio? Dopiero dziesiąta, a ona jest starsza ode mnie tylko o rok. W dodatku to
ja jestem tu bardziej odpowiedzialna.
Czuję
zapach perfum siostry i kątem oka dostrzegam, że jej blond włosy są
rozpuszczone. Doskonale. To znaczy, że zaraz pewnie przyjdzie do niej
jakiś chłopak i oboje będą sobą bardzo zajęci, a ja po cichu wymknę się z domu.
– Mama
wysłała mi wiadomość – informuje. – Odrobiłaś pracę domową z matematyki?
– Tak.
– A
z WOS-u?
– Skończyłam
zarys – odpowiadam. – Zrobię ją w weekend.
– A
angielski?
– Opublikowałam
swoją recenzję Nowego wspaniałego świata na Goodreads i wysłałam link
mamie.
– Jaką
następną książkę wybrałaś?
Krzywię
się do ściany, gdy kawałki kredy spadają z niej na podłogę.
– 451˚
Fahrenheita.
– Grzęzawisko,
Nowy wspaniały świat, 451˚ Fahrenheita… – szydzi, wyliczając moje najnowsze
pozaszkolne lektury, za które mama daje mi dodatkowe kieszonkowe. – Boże,
czytasz same nudy.
– Mama
powiedziała, żebym wybrała klasykę literatury współczesnej – oznajmiam. –
Sinclair, Huxley, Orwell…
– Jej
chyba chodziło o Wielkiego Gatsby’ego albo coś w tym stylu.
Zamykam
oczy, odchylam głowę i drwiąc z niej, udaję, że chrapię, po czym znowu prostuję
szyję.
– Straszny
z ciebie bachor. – Przewraca oczami.
– Jeśli
wejdziesz między wrony…
Moja
siostra skończyła szkołę w zeszłym roku i zaczęła uczęszczać do miejscowego
college’u, ale wciąż mieszka z nami. To doskonałe rozwiązanie dla naszej mamy,
która jest organizatorką różnego typu imprez i często wyjeżdża poza miasto na
festiwale, koncerty i wystawy. Nie chce, bym była tu sama.
Nie
mam pojęcia, dlaczego zdecydowała, by to właśnie Carson była za wszystko
odpowiedzialna. Dostaję lepsze oceny w szkole, unikam kłopotów i wychodzi mi to
o wiele lepiej niż jej. A przynajmniej takie sprawiam wrażenie.
Poza
tym moja siostra wygania mnie do łóżka tylko dlatego, że chce mieć mnie z głowy,
by dobrać się do chłopaka, który właśnie do niej jedzie.
Zachowuje
się tak, jakby uważała, że wygadam się mamie.
Jakby
w ogóle mnie to obchodziło.
– Tak
tylko mówię – odpowiada, kładąc dłoń na biodrze. – Te książki są dość
skomplikowane.
– Masz
całkowitą rację – gram w jej grę. – Nie wiem, jak te wszystkie wielkie idee
mieszczą się w moim maleńkim móżdżku. Przez nie czuję się głupia jak gęś. Ale
nie martw się – uspokajam ją. – Dam ci znać, jeśli będę potrzebowała pomocy.
Mogę już iść spać? Potrzebuję tych dziewięciu godzin. Jutro rano trenerka da
nam wycisk na bieżni.
Carson
coś odburkuje i zerka na moją ścianę.
– Nie
mogę uwierzyć, że mama pozwoliła ci zrobić coś takiego w pokoju.
Potem
odwraca się na pięcie i zamyka drzwi.
Patrzę
na ścianę. Niecały rok temu pomalowałam ją czarną farbą i od tamtej pory piszę
po niej, rysuję i szkicuję, gdy tylko chcę. Po całej powierzchni rozrzucone są
teksty piosenek Mishy – razem z moimi przemyśleniami, pomysłami i innymi
zapiskami.
Są
tu zdjęcia, plakaty i setki słów, a każde z nich znaczy dla mnie coś
wyjątkowego. Cały pokój tak wygląda, a ja to kocham. To miejsce, do którego nie
muszę nikogo zapraszać. Szczególnie koleżanek. Zaczęłyby sobie tylko żartować z
moich naprawdę kiepskich rysunków (które i tak uwielbiam), i ze słów Mishy, i
moich.
Już
dawno temu zrozumiałam, że nie muszę wyjawiać otaczającym mnie na co dzień
ludziom, wszystkich tajemnic. Oni często lubią innych oceniać, a ja jestem
szczęśliwsza, kiedy nikt nie przyczepia mi etykiety. Dlatego niektóre z moich
sekretów na zawsze pozostaną sekretami.
Na
łóżku wibruje telefon, więc czytam wiadomość.
Zawiera
tylko trzy słowa. Czekamy na zewnątrz.
Szybko
odpisuję, wybierając litery na ekranie środkowym palcem. Już wychodzę.
Nareszcie.
Muszę się stąd wyrwać.
Rzucam
komórkę na łóżko, ściągam koszulkę i spodenki do spania. Wszystko rzucam na
podłogę, a następnie podbiegam do krzesła, z którego biorę dżinsowe szorty.
Wkładam
je i naciągam biały T-shirt, na niego zakładam szarą bluzę z kapturem.
Mój
telefon ponownie wibruje, ale to ignoruję.
Moment,
moment, już schodzę.
Wsuwam
do kieszeni komórkę i trochę pieniędzy, chwytam japonki i otwieram okno. Rzucam
je przez dach werandy, spadają na ziemię.
Zgarniam
włosy, wiążę je w koński ogon i wychodzę przez okno, po czym delikatnie je
zamykam. Zostawiam swój pokój pogrążony w ciszy i ciemności, czyli zupełnie
tak, jakbym teraz spała. Ostrożnie stąpam wzdłuż dachu i schodzę po drabince z
boku domu. Podnoszę klapki i biegnę przez trawnik do ulicy, na której czeka na
mnie samochód.
Podchodzę
do auta i otwieram drzwi.
– Hej
– wita mnie siedząca za kierownicą Lyla.
Wsiadam do środka.
Zerkam przez ramię, na tylnym siedzeniu widzę Tena. Kiwam mu głową na
powitanie.
Zamykam
drzwi, schylam się, by włożyć japonki. Czuję gęsią skórkę na ciele.
– Cholera.
Nie mogę uwierzyć, że jest tak zimno. Poranny trening będzie prawdziwym
koszmarem.
Jest
kwiecień, więc dni stają się cieplejsze, ale temperatura podczas wczesnych ranków
i wieczorów wciąż spada poniżej dziesięciu stopni. Powinnam była założyć długie
spodnie.
– Japonki?
– pyta mnie Lyla zdziwionym głosem.
– Tak.
Przecież idziemy na plażę.
– Nie
idziemy – wtrąca się Ten. – Idziemy do Cove. Trey ci nie powiedział?
Spoglądam
na niego przez ramię. Cove?
– Myślałam,
że postawili tam stróża, który ma przeganiać nieproszonych gości.
Ten
wzrusza ramionami, ale patrzy na mnie zadziornym wzrokiem.
Aaahaaaa.
– Jeśli
nas tam złapią, zwalę wszystko na was.
– A
my zwalimy na ciebie – odpowiada Lyla melodyjnym głosikiem, patrząc na drogę.
Ten
rechocze, a ja kręcę głową. Wcale mnie to nie bawi. Ryzykiem bycia liderem jest
to, że ktoś zawsze czyha na twoją pozycję. Ja tylko żartowałam ze swoim
komentarzem, ale coś mi mówi, że Lyla mówiła całkiem serio.
Lyla
i Ten, znany także jako Theodore Edward Neilson, są moimi przyjaciółmi. Znamy
się od gimnazjum i chodzimy do jednego liceum. Razem z Lylą jesteśmy
cheerleaderkami, a we dwójkę są dla mnie jak pancerz.
Tak,
czasami potrafią zachowywać się żenująco, robią za dużo hałasu i nie zawsze
czuję się przy nich swobodnie, ale i tak ich potrzebuję. Nikt nie chce być w
liceum sam, a jeśli masz przyjaciół, dobrych czy nieco gorszych, to masz
również lekką przewagę.
W
pewnym sensie liceum przypomina trochę więzienie. Nie przetrwasz w pojedynkę.
– Gdzieś
z tyłu są moje trampki – Lyla zwróciła się do Tena. – Podaj jej, dobra?
Ten
schyla się i przeszukuje podłogę, która najprawdopodobniej pokryta jest kupą
śmieci. Lyla jeździ BMW z lat dziewięćdziesiątych, dostała je od mamy.
Ten
rzuca jeden trampek i po chwili podaje mi drugi.
– Dziękuję.
Biorę buty i zsuwam
ze stóp japonki. Wkładam trampki.
Jestem
wdzięczna Lyli. W Cove będzie mokro i brudno.
– Szkoda,
że nie wiedziałam o tym wcześniej – myślę na głos. – Wzięłabym ze sobą aparat.
– A
kto chciałby tam robić zdjęcia? – odpowiada szorstko Lyla. – Kiedy tam
przyjedziemy, znajdź jakąś karuzelę i zrób z Treya prawdziwego mężczyznę.
Opieram
się wygodnie na siedzeniu i szczerzę zęby we wszystkowiedzącym uśmiechu.
– Myślę,
że zrobiło to już wystarczająco dużo dziewczyn.
Trey
Burrowes nie jest moim chłopakiem, ale z całą pewnością czegoś ode mnie chce. Trzymam
go na dystans już od wielu miesięcy.
Podobnie
jak my, niedługo skończy szkołę. To gość, który ma wszystko. Przyjaciół,
popularność i cały świat klęczący u jego stóp… Ale w przeciwieństwie do mnie on
to uwielbia. To coś, co określa jego charakter.
Trey
jest aroganckim głąbem, który ma papkę zamiast mózgu i ego tak ogromne, jak
jego męskie cycki. Och, przepraszam. Ogromne jak jego klata.
Zamykam
na sekundę oczy i wypuszczam powietrze. Gdzie ty, do cholery, jesteś, Misha?
To jedyna osoba, której mogę się wygadać.
– Tak,
ale – mówi powoli Lyla, patrząc przez szybę – ciebie jeszcze nie miał i
zdecydowanie jest zainteresowany tym, żeby to zmienić. Pamiętaj jednak, że nie
będzie się za tobą uganiał przez całą wieczność. Szybko znajdzie sobie kogoś
innego.
Czy
to miało być ostrzeżenie? Zerkam na nią kątem oka i czuję, jak serce zaczyna
walić mi w piersiach.
Co
zamierzasz zrobić, Lyla? Wślizgnąć się na moje miejsce, jeśli nie rozłożę przed
nim nóg? Cieszyć się moją stratą, gdy w końcu znudzi mu się czekanie i zacznie
pieprzyć jakąś inną dziewczynę? Czyżby już zabawiał się z kimś innym? Może z
tobą?
Splatam
ramiona na piersiach i wyglądam przez okno.
– Nie
przejmuj się mną – odpowiadam, odbijając piłeczkę. – Trey przybiegnie do mnie,
kiedy będę gotowa. Niezależnie od tego, czy teraz kogoś ma, czy też nie.
Z
tyłu dobiega cichy śmiech Tena. Zawsze mnie wspiera, chociaż nie ma pojęcia, że
teraz mam na myśli Lylę.
Zresztą
nic mnie to nie obchodzi, czy Trey będzie się za mną uganiał czy nie. Wiem
natomiast, że Lyla usiłuje mnie sprowokować, a przecież dobrze wie, że nie
powinna tego robić.
Obie
jesteśmy niepokorne, ale bardzo się różnimy. Lyla potrzebuje zainteresowania
facetów i prawie zawsze daje im to, czego od niej chcą, myląc płytki afekt z
prawdziwymi uczuciami. Pewnie, spotyka się z J.D., który jest kumplem Treya,
ale nie zdziwiłabym się, gdyby zaczęła podrywać także jego.
Kiedy
zdobędzie jakiegoś gościa, wydaje jej się, że jest ponad nami wszystkimi. Faceci,
nawet ci, którzy mają swoje dziewczyny, pragną jej, przez co czuje się
silna.
A
przynajmniej do momentu, w którym zda sobie sprawę, że tak naprawdę zadowoli
ich jakakolwiek kobieta. Wtedy wraca do punktu wyjścia.
A
ja? Ja jestem słaba. Chcę po prostu bezproblemowo przetrwać każdy dzień.
Nieważne, na czyj odcisk będę musiała nadepnąć, żeby to osiągnąć. Zrozumiałam
to niedługo po tym, jak ktoś zrobił mi tamto zdjęcie, na którym w samotności
siedzę na ławce.
Teraz
już nie jestem sama, ale czy stałam się przez to szczęśliwsza? Jeszcze nie
wiem.
Zbieraj,
zbieraj, zbieraj, bo nawet nie wiesz, że zbierasz cierpienie, które sam
zasiałeś.
Uśmiecham
się lekko, przypominając sobie ten tekst Mishy. Przysłał mi go kiedyś w jednym
ze swoich listów i chciał poznać moją opinię. W tych słowach jest dużo racji.
Przecież sama tego chciałam, prawda?
– Nienawidzę
tej drogi – wkurza się nagle Ten.
Pełen niepokoju ton
jego głosu wyrywa mnie z zamyślenia. Mrugam i spoglądam przez szybę, żeby
zobaczyć, o co mu chodzi.
Światła
reflektorów samochodu Lyli wypalają dziurę w mroku nocy. Liście podrygują na
gałęziach drzew, poruszane delikatnym wiatrem, co jest jedyną oznaką życia na
tej, przypominającej ciemny, pusty i cichy tunel, autostradzie.
Jesteśmy
na Old Pointe Road, pomiędzy Thunder Bay i Falcon’s Well.
– Ludzie
giną wszędzie – rzucam do Tena, zerkając na niego przez ramię.
– Ale
nie tak młodo – odpowiada, wiercąc się niespokojnie. – Biedna dziewczyna.
Kilka
miesięcy temu na poboczu tej drogi znaleziono ciało biegaczki, Anastasii
Grayson. Była tylko o rok młodsza od nas i dostała zawału serca. Nie pamiętam dokładnie
przyczyny. Tak jak powiedział Ten, nie zdarza się często, by ktoś tak młody
zginął właśnie w taki sposób.
Napisałam
o tym Mishy. Byłam ciekawa, czy ją zna, bo oboje mieszkali w tym samym mieście,
ale to był jeden z wielu listów, na które nie odpowiedział.
Lyla
skręca w prawo i wjeżdża na Badger Road, po czym wyciąga z konsoli tubkę z
błyszczykiem do ust. Opuszczam szybę i oddycham świeżym, chłodnym powietrzem
znad oceanu.
Atlantyk
chowa się jeszcze za wzgórzami, ale ja już teraz czuję w powietrzu smak soli.
Mieszkając na co dzień kilka kilometrów od oceanu, prawie w ogóle go nie
zauważam, ale gdy przyjeżdżam na plażę – a właściwie do Cove, starego parku
rozrywki niedaleko plaży – czuję się tak, jakbym znalazła się w innym
świecie. Obmywa mnie morska bryza i prawie czuję piasek pod stopami.
Wolałabym,
żebyśmy jechali na plażę.
– J.D.
już tu jest – oznajmia Lyla, kiedy wjeżdżamy na opuszczony stary parking.
Światła
reflektorów jej samochodu rzucają smugę na zaparkowany byle jak ciemnoniebieski
samochód marki GMC Denali. Widocznie farba znakująca miejsca dla pojazdów
musiała się zmyć już dawno temu.
Z
pęknięć w chodniku wyrosły wysokie do pasa chwasty, które kołyszą się na
wietrze. Przestrzeń za zniszczonymi budkami bileterów i wejściami do parku
oświetla jedynie światło księżyca. W odległej ciemności majaczą wyniosłe wieże
i budynki, a ja dostrzegam kilka gigantycznych konstrukcji, z której jedna ma
kształt koła – to najpewniej diabelski młyn.
Kiedy
obracam głowę w drugą stronę, widzę podobne budowle, rozrzucone po okolicy.
Przyglądam się szczątkom starych kolejek górskich, które wydają się być ciche i
niepokojące.
Lyla
wyłącza silnik, chwyta telefon i wyjmuje kluczyki ze stacyjki, po czym wszyscy
wysiadamy z samochodu. Staram się coś dostrzec przez bramy i zniszczone budki,
zobaczyć, co znajduje się za tym ogromnym parkiem, ale widzę tylko ciemne
otwory dawnych wejść, dziesiątki zakrętów i chodniki, które wydają się nie mieć
końca. Wiatr przepływa przez rozbite okna i brzmi tak, jakby do mnie szeptał.
Zbyt
wiele tu szczelin i zakamarków. Zbyt dużo miejsc, w których mogło się coś ukryć.
Podciągam
rękawy bluzki. Nagle nie jest mi już tak zimno. Dlaczego w ogóle tu
przyjechaliśmy, do cholery?
Patrzę
w prawo i dostrzegam czarnego forda raptora, zaparkowanego pod drzewami na
skraju parkingu. Ma przyciemniane szyby. Czy ktoś jest w środku?
Dreszcz
przebiega wzdłuż moich pleców. Masuję ramiona.
Może
jeden z przyjaciół J.D. lub Treya przyjechał dziś własnym samochodem?
– Huu,
huu! – słyszymy znienacka kogoś naśladującego sowę.
Odrywam wzrok od
raptora. Spoglądamy w kierunku, z którego dobiegł głos.
– Jezu
Chryste! – Lyla zaczyna się głośno śmiać. – Jesteście szaleni!
Kręcę
głową, podczas gdy Lyla i Ten głośno krzyczą i biegną w stronę diabelskiego
młyna, znajdującego się tuż za bramą. Chłopak Lyli, J.D., i jego kumpel Bryce
wspinają się na wstrętne żółte słupy i są już około piętnastu metrów nad ziemią,
pomiędzy starymi wagonikami.
– No
chodź – zachęca mnie Lyla, pokonując barierkę. – Chodź, idziemy zobaczyć.
– Zobaczyć
co? – pytam. – Niedziałające karuzele?
Lyla
mnie ignoruje i biegnie w ich stronę, a Ten się śmieje.
– Chodź.
– Chwyta moją dłoń i odciąga od diabelskiego młyna.
Idę
za nim. Wkraczamy głębiej w park, podążając wzdłuż szerokich alei, które kiedyś
wypełnione były tłumami ludzi. Rozglądam się, jednocześnie zafascynowana i przerażona.
Drzwi
wiszą na zawiasach i skrzypią od podmuchów, a światło księżyca odbija się od
leżących na ziemi pod rozbitymi oknami kawałków szkła. Wiatr wieje przez
dziecięce wagoniki w kształcie słoni i balonów, wszędzie jest pusto i mrocznie.
Mijamy karuzelę, na platformie widzę kałuże i brud pokrywający łuszczącą się
farbę mechanicznych koni.
Pamiętam,
jak na niej jeździłam, gdy byłam mała. To jedno z niewielu wspomnień związanych
z moim tatą, które pamiętam z okresu zanim od nas odszedł.
Kiedy
coraz bardziej zagłębiamy się w park, wrzaski i piski naszych znajomych powoli
cichną. Zwalniamy, a ja przyglądam się temu, co jeszcze pozostało z wesołego
miasteczka.
Dawniej
pełne było śmiechu i entuzjastycznych okrzyków, teraz marnieje – porzucone i
pozostawione samemu sobie. Nikt już nie pamięta pulsującej tu niegdyś radości.
Wystarczyło
tylko kilka krótkich lat. Tylko tyle czasu minęło, odkąd Adventure Cove po raz
ostatni zamknął swoje bramy.
Jednak
wbrew wszystkiemu wciąż tu jest, samotny i zaniedbany. Oddycham głęboko,
wciągając zapach starego drewna, wilgoci i soli. Samotny i zaniedbany, wciąż
tu jestem. Wciąż tu jestem, zawsze tu będę…
Śmieję
się sama do siebie. To byłby dobry tekst dla jednej z twoich piosenek,
Misha.
Idę
za Tenem i myślę o wszystkich swoich przemyśleniach, które przez lata wysyłałam
swojemu korespondencyjnemu przyjacielowi, a które on potem wykorzystywał w
swoich piosenkach. Jeśli kiedyś zostanie gwiazdą, wystawię mu rachunek.
– To
trochę smutne – stwierdza Ten, mijając stare budki z grami i dotykając ich drewnianych
ram. – Pamiętam, jak tu przychodziłem. To wszystko wciąż wydaje się prawdziwe,
prawda?
Podmuch
nocnego wiatru omiata nagle puste alejki pomiędzy budkami oraz dawnymi
stoiskami z jedzeniem i rozwiewa mi włosy. Powietrze oplata moje nogi i przyciska
mi koszulkę do ciała jak drugą skórę, wywołując dreszcze wzdłuż szyi.
Nagle
czuję się osaczona.
Jakbym
stała w oku rozszalałego tornada.
Jakbym
była obserwowana.
Osłaniam
się ramionami jak tarczą i doganiam Tena.
– Co
robisz? – pytam, usiłując zagłuszyć strach zirytowaniem.
Ten
ciągnie okiennicę jednej z drewnianych budek z grami. Udaje mu się ją lekko
podważyć, ale nie może jej otworzyć, gdyż jest zamknięta na solidną kłódkę.
– Zdobywam
dla ciebie misia – oznajmia w taki sposób, jakby nie rozumiał mojego zdziwienia.
– Myślisz,
że te nagrody wciąż tam są? Po tylu latach?
– Przecież
nie zamknęliby tych budek bez powodu, prawda?
Chichoczę
i przyglądam się, jak trzyma dłońmi okiennicę i znów zaczyna za nią ciągnąć.
– J.D.,
przestań! – dobiega do nas z oddali krzyk Lyli.
Patrzę w górę i
widzę ciemne kontury ich ciał, wciąż wspinających się na diabelski młyn.
– Aha!
– woła ktoś i się śmieje.
Ten
poddaje się i przestaje szarpać za okiennicę. Dokładnie ogląda kłódkę, tak
jakby myślał, że może ją ot tak otworzyć. Zerkam niżej i w dolnej części budki
zauważam brudną i porwaną ceratę.
Szturcham
ją stopą i czuję, jak się porusza. Tędy można się wśliznąć do środka.
Ten
od razu zapomina o kłódce i krzywi się, patrząc na ceratę.
– Wiedziałem
o niej – mówi.
– Więc
idź i zdobądź dla mnie tego misia – żądam, uśmiechając się lekko.
– Tak
jest, wasza wysokość – mamrocze, opada na kolana i przeciska się do środka.
– Poświeć
telefonem! – krzyczę, gdy znika.
– Jasne.
Śmieję
się, kiedy słyszę ton jego głosu. Ze wszystkich ludzi w szkole, których nazywam
moimi przyjaciółmi, Ten najbardziej zasługuje na to miano. Nie jest mi aż tak
bliski jak Misha, ale niewiele do tego brakuje. Przy nim nie muszę aż tak
bardzo udawać.
Jedyne,
co powstrzymuje mnie przed większą bliskością, to jego przyjaźń z Lylą. Stanąłby
za mną, gdybym zdecydowała się opuścić bezpieczeństwo mojego niewielkiego kręgu
przyjaciół?
Nie
znam odpowiedzi na to pytanie.
– Nie
ma tu żadnych misiów! – woła. – Ale są jakieś nadmuchiwane rzeczy!
Takie
jak piłki plażowe?
– I
wciąż są dobre? – żartuję, ale Ten nie odpowiada.
Schylam
się, wytężając słuch.
– Ten?
Cisza.
Włosy
stają mi dęba. Prostuję się i wołam go ponownie, tym razem głośniej.
– Ten?
Wszystko w porządku?
Nagle
coś zaciska się wokół mojej talii. Podskakuję przerażona i wciągam mocno
powietrze. Wtedy słyszę głęboki głos przy uchu.
– Witamy
na zabawie, mała dziewczynko.
Serce
wali mi w skroniach, gdy wyrywam się i obracam. To Trey. Trzyma pod brodą
latarkę. Jej światło rozjaśnia mu twarz, podkreślając diabelski uśmiech.
Dupek.
Trey
szczerzy się od ucha do ucha, a jego jasnobrązowe włosy i kawowe oczy błyszczą.
Opuszcza latarkę. Daje mi zaledwie chwilę na złapanie oddechu, zanim przerzuca
mnie sobie przez ramię.
– Trey!
– warczę, kiedy jego łopatka wbija mi się w brzuch. – Przestań!
Lecz
on tylko się śmieje i klepie mnie w tyłek. Krzywię się, czując, jak przesuwa
dłoń wzdłuż mojego uda.
– Przestań,
idioto! – krzyczę i biję go po plecach.
Stawia
mnie na ziemi, ale wciąż obejmuje mnie w pasie i chichocze.
– Mmmm,
chodź tutaj – mruczy, przyciskając mnie do ściany budki. – Lubisz mnie drażnić,
co?
Jego
kłykcie muskają moje nagie uda.
– Nosisz
krótką spódniczkę cheerleaderki do szkoły, gdzie nie mogę cię dotknąć, a
zakładasz szorty wtedy, kiedy mogę.
– Co
takiego? – pogrywam sobie z nim. – Moje nogi wyglądają inaczej w spódnicy?
– Zawsze
wyglądają wspaniale. – Wychyla się do przodu, a ja krzywię się lekko, czując w
jego oddechu zapach piwa. – Po prostu nie mogę wsunąć dłoni w szorty.
I
wtedy zaczyna to, żeby mi zademonstrować, co ma na myśli, ale odpycham jego
ręce.
– Tak,
ale właśnie w tym rzecz – mówię. – Chłopcy narzekają. Mężczyźni nie pozwalają, aby
cokolwiek stanęło im na drodze. Szorty lub nie.
Opuszcza
wzrok i obrzuca wzrokiem moje ciało, a potem spogląda mi prosto w oczy.
– Chcę
zabrać cię na randkę.
– Tak,
wiem, czego chcesz.
Trey
flirtuje ze mną już od jakiegoś czasu. Dobrze wiem, o co mu chodzi. Nie chce
zabrać mnie tylko na kolację czy na film. Jeśli dam mu palec, urwie mi całe
ramię. Nie potrzebuję obietnicy pierścionka, by się z kimś zabawić, ale nie mam
ochoty być jedynie jego kolejną zdobyczą.
Dlatego
mu nie ulegam, ale też go nie odrzucam. Wiem, co stało się z ostatnią
dziewczyną, która to zrobiła.
– Ty
też tego chcesz – odpowiada, napierając na mnie szerokimi barkami i twardym
torsem. – Jestem gorący kotku i zawsze zdobywam to, czego chcę. To tylko
kwestia czasu.
Prześwietlam
na wylot jego ego i widzę faceta, który się boi, że inni nie dostrzegą tego,
jaki jest wspaniały, więc dlatego musi się wciąż przechwalać. Trey Burrowes
jest jak domek z kart, który w każdej chwili może się rozsypać.
Coś
muska moją łydkę. Zerkam w dół i dostrzegam wychodzącego spod ceraty Tena. Przesuwam
się w bok i odpycham Treya. Zauważam, że Ten trzyma coś w dłoni.
– Mam
miecz. – Macha nadmuchiwaną plastikową zabawką.
Trey podłapuje
dwuznaczność tego stwierdzenia.
– Ja
też mam miecz.
Przełykam
ten obleśny dowcip, który pozostawił w moich ustach ohydny posmak.
Trey
odwraca się i milknie, skupiając nagle całą swoją uwagę na diabelskim młynie.
Tak
łatwo się rozprasza. Tak szybko się nudzi.
– Wiesz
co? – zwracam się do niego, po czym podchodzę do Tena i biorę go pod ramię. –
Pozwolę ci odwieźć Tena do domu.
Trey
obraca głowę w naszą stronę i patrzy na mnie tak, jakbym straciła zmysły.
– A
potem odwieziesz mnie – kończę i widzę, jak jego brwi się unoszą. Zdobyłam jego
uwagę.
Za
sześć tygodni kończy się szkoła, mogę jeszcze przez jakiś czas poudawać. Nie mam
ochoty iść z nim na randkę, ale nie chcę jutro rano znaleźć na Facebooku
obleśnych plotek na swój temat. Trey Burrowes potrafi być miły, ale potrafi również
być prawdziwym dupkiem.
Kąciki
jego ust unoszą się w delikatnym uśmiechu, odwraca się na pięcie.
– Musisz
mnie tylko złapać. – Chwytam Tena za dłoń. – Policz do dwudziestu.
– Lepiej
do pięciu – żartuje Ten, podążając za mną. – On nie potrafi liczyć do
dwudziestu.
Mój
brzuch aż trzęsie się ze śmiechu, ale nie śmieję się na głos.
Trey
uśmiecha się ironicznie i patrzy na mnie tak, jakbym była posiłkiem, na który ma
ochotę, a on właśnie postanowił, że zrobi wszystko, żeby go dostać. Zaczyna
powoli iść w naszą stronę i odliczać.
– Jeden…
Na
ten sygnał Ten i ja odwracamy się od niego i zaczynamy biec.
Oboje
śmiejemy się głośno i ścigamy wzdłuż pokrytej mokrymi liśćmi oraz oberwanymi
gałęziami drogi, mijając zniszczone budki. Biegniemy obok Orbitera, Log Flume i
Tornada. Pamiętam, że w części z kolejką górską często leciało Def Leppard.
Zipper wciąż stoi,
mroczny i zardzewiały, a my przeciskamy się pomiędzy starymi huśtawkami. Zimne
łańcuchy ocierają się o moje ramiona, a huśtawki skrzypią, prawdopodobnie
zdradzając, gdzie jesteśmy.
– Tu
jestem! – krzyczy Ten.
Wciągam
powietrze i podążam za nim. Wbiega do niewielkiego budynku, który wygląda na
pomieszczenie dla pracowników. Wkraczając za nim w ciemności, zamykam za sobą
drzwi. Wykrzywiam usta, gdy zatęchłe powietrze dociera do mojego nosa.
Ten
wyciąga telefon i rozjaśnia wnętrze sztucznym światłem. Ja robię to samo. Teraz
widać, że podłogę pokrywają śmieci. Z oddali dobiega mnie dźwięk kapiącej wody.
Ale
nie przystajemy, by się rozejrzeć. Ten idzie w kierunku czegoś, co wygląda na
schody, mija poręcz i robi krok w dół.
To
dziwne. Stopnie prowadzą pod ziemię.
– Chcesz
tam zejść? – pytam cicho, zerkając nad zielonymi stalowymi prętami i widząc w
dole tylko nieprzenikniony mrok. Czuję narastający strach, a po plecach
przechodzą mi ciarki.
– Nie
bój się. – Ten zaczyna schodzić. – To tylko stary tunel. Wiele lunaparków takie
ma.
Zatrzymuję
się na chwilę. Zdaję sobie sprawę z tego, co może skrywać ten tunel. Zwierzęta,
bezdomnych… trupy.
– Kiedyś
obsługiwali mechaniczne zwierzaki i inne rzeczy właśnie stąd – dodaje Ten,
świecąc sobie latarką z telefonu. – Podziemne przejścia pozwalały obsłudze
parku szybko się po nim poruszać. Chodź!
Skąd
on to wszystko wie, do cholery? Nie wiedziałam, że w wesołym miasteczku był
ukryty tunel.
Mam
wrażenie, że czuję niemalże oddech Treya na plecach, więc nie zatrzymuję się i przeskakuję
przez barierkę.
– Tu
są włączone światła – słyszę Tena, gdy jest już na samym dole.
Staję za nim i
patrzę mu zza pleców.
Mój
żołądek się zaciska z nerwów. Widzę długą podziemną drogę, całkowicie zbudowaną
z betonu. To kwadratowy korytarz, szeroki i wysoki na jakieś trzy metry. Dostrzegam
kałuże, utworzone prawdopodobnie przez wciekający przez pęknięcia deszcz lub na
skutek nieszczelnej rury, lub może z powodu szczelin w ścianach, przez które może
się tu dostać woda z oceanu. Szpary odbijają blask zawieszonych na suficie
żarówek.
Na
samym końcu majaczy czarna dziura. Czuję, jak przenika mnie zimno, więc zaczynam
pocierać dłońmi swoje ramiona.
– Te
żarówki są zapewne podłączone do zasilania z miasta – stwierdzam. – Może zawsze
się świecą.
Oczywiście
nie mam pojęcia, czy tak rzeczywiście jest. Zresztą dlaczego zawsze miałyby się
świecić? Ale okłamywanie samej siebie w tym momencie, pomaga mi się uspokoić.
Nagle
słyszę dźwięk zatrzaskiwanych drzwi. Dochodzi z góry. Aż podskakuję i przez ułamek
sekundy zerkam na schody. Kładę dłoń na ramieniu Tena i popycham go do przodu.
– Cholera
– szepczę. – Ruchy, ruchy, ruchy!
Biegniemy
wzdłuż tunelu. Serce wali mi w piersiach. Mijamy rozmaite drzwi i korytarze
prowadzące do innych przejść, ale nigdzie nie skręcamy. Czuję, jak rosnące
podekscytowanie zaczyna górować nad strachem.
Nie
mogę przestać myśleć o tym, że gdyby to Misha brał udział w tym pościgu, nie
próbowałby mnie dogonić. Co wcale nie oznacza, że by ze mną przegrał. Znalazłby
inny sposób, żeby mnie przechytrzyć.
Słyszę
kroki za naszymi plecami, zerkam przez ramię. Widzę na schodach światło.
Wstrzymuję
oddech i chwytam Tena za koszulkę, po czym wciągam go do pomieszczenia po
prawej stronie. We framudze nie ma drzwi, więc wbiegamy do środka i chowamy się
za ścianą, oddychając gwałtownie i starając się być cicho.
– Uważaj,
kochanie – szepcze Ten. – Zachowujesz się tak, jakbyś nie chciała, żeby
cię złapał.
Bo
tak jest. Nie chcę, żeby mnie złapał. Już wolałabym, żeby ktoś wydepilował mi
całe ciało woskiem tuż przed wrzącą kąpielą solną.
I
nie chodzi o to, że Trey nie wydaje mi się atrakcyjny. Jest przystojny i dobrze
zbudowany, więc dlaczego miałby mi się nie podobać?
Nie
mam jednak zamiaru zostać jedną z jego dziewczyn, paradować po szkolnym
korytarzu w obcisłej spódniczce i pozwalać mu klepać się po tyłku, podczas gdy
jego przyjaciele będą gratulować mu kolejnej panny na koncie.
Potrząsającej
włosami i chichoczącej bez końca.
Nie
ma, kurwa, mowy.
Przyciskam
głowę do ściany i wytężam słuch, usiłując się zorientować, jak blisko jest Trey.
Czyżby
zawrócił? A może skręcił w jeden z bocznych tuneli?
Naraz
słyszę jakiś niewyraźny dźwięk. Mrużę oczy, nasłuchując. Brzmi tak, jakby w
pomieszczeniu bzyczał komar.
– Słyszysz
to? – szepczę.
W
ciemności widzę kontury twarzy Tena, jego czarna sylwetka nieruchomieje w
nasłuchiwaniu. W końcu jednak Ten zaczyna grzebać w kieszeniach. Chyba czegoś
szuka. Po chwili blask ekranu jego telefonu słabo rozświetla pokój. Obracam się
i otwieram szeroko oczy, gdy widzę łóżko z rozrzuconą białą pościelą i
niewielki stolik.
Co,
do diabła?
Ten
podchodzi do łóżka.
– Więc
w parku jest dozorca. Cholera.
– Jeśli
jest – mówię cicho, podchodząc do niego i przyglądając się rzeczom na posłaniu
– to dlaczego od razu nas stąd nie wyrzucił?
Ten
unosi dłoń z telefonem i rozgląda się po pomieszczeniu, a ja patrzę na łóżko i
stolik nocny. Widzę stary zegarek z czarnym zamszowym paskiem. Leży na zdjęciu
z podobizną prawdopodobnie właśnie takiego zegarka. Na poduszce znajduje się
kilka książek oraz iPod ze słuchawkami, a obok nich – notatnik i ołówek.
Podnoszę zeszyt i zaczynam go kartkować. Pismo wygląda na męskie.
Wszystko
przepada, kiedy wszyscy o wszystkim wiedzą.
Gdzie
się schowasz, kiedy ich wzloty będą twoimi upadkami?
To
tak wiele, tak ciężko, tak dużo, to takie męczące.
Nie
przerywaj ich posiłku, aż nie zostanie z ciebie nic.
Nie
zaciskaj w nerwach swoich błyszczących ust,
Bo
to, czym się tak delektują, niedługo straci swój smak.
A
ja chcę cię lizać, dopóki smakujesz jak ty.
Moje
piersi wznoszą się i opadają, kiedy szybko i płytko łapię oddech. Zaciskam uda.
Chcę
cię lizać…
Cholera.
Zimny pot spływa mi po plecach, gdy wyobrażam sobie, jak ktoś szepcze mi do
ucha te słowa. Nigdy nie byłam wielką fanką poezji, ale z chęcią przeczytałabym
więcej twórczości tego faceta.
Przyglądam
się zawijasom w literze „y” i ostrym końcówkom „s”, które przypominają
błyskawice, i nagle czuję lekkie déjà vu.
Dziwne.
Nie,
to niemożliwe. Papier jest wypełniony bazgrołami, pokrywającymi inne bazgroły.
Ten straszny bałagan w niczym nie przypomina listów od Mishy.
– No
nieźle – słyszę, jak Ten mamrocze. – To wygląda niepokojąco.
– Co?
– pytam, odrywając wzrok od notesu i odwracając głowę, by na niego spojrzeć.
On
jednak nie patrzy na mnie. Podążam wzrokiem za światłem jego komórki i w końcu
zauważam wymalowane na ścianie słowo.
Odkładam
notatnik na łóżko i przyglądam się napisowi.
SAMOTNOŚĆ.
Litery
są jakby postrzępione, namalowane czarnym sprayem. Każda z nich jest tak wielka
jak ja.
– Naprawdę
niepokojąco – powtarza Ten.
Odsuwam
się i rozglądam po pomieszczeniu, dokładnie je lustrując.
Taaak. Na ścianie zdjęcia twarzy z
wydrapanymi oczami, dołujące słowa, tajemnicza poezja….
Staram
się nawet nie myśleć, że ktoś tu nocuje. W opuszczonym, mrocznym tunelu.
Po
chwili ciche brzęczenie ponownie przykuwa moją uwagę. Prowadzi mnie w kierunku
łóżka. Dostrzegam leżące tam słuchawki i przykładam je do ucha. Rozpoznaję Bleed
It Out.
Cholera.
Słuchawki wylatują
z moich rąk, oddech więźnie mi w gardle.
– iPod
jest włączony – informuję, prostując się. – Nie wiem, kto tu mieszka, ale był
tu bardzo niedawno. Musimy się zwijać. Natychmiast.
Ten
rusza do wyjścia. Odchodzę trochę od łóżka, ale jeszcze na chwilę się
zatrzymuję.
Odwracam
się i wyrywam z notatnika kartkę z wierszem. Nie wiem, dlaczego ale chcę ją
mieć.
Jeżeli
mieszka tu jakiś gość, to pewnie nawet nie zauważy jej braku. A nawet jeśli, to
przecież nie będzie wiedział, co się z nią stało.
– Idź
– mówię do Tena, popychając go do przodu.
Składam
kartkę i wsuwam ją do tylnej kieszeni.
Wychodzimy
z pokoju, oświetlając sobie drogę telefonami, i skręcamy w lewo. Nagle ktoś
łapie mnie i obejmuje ramionami, a ja krzyczę, bo ściska mnie tak, że nie mogę
złapać oddechu.
– Mam
cię! – słyszę pełen dumy męski głos. – Więc jak będzie z tą podwózką?
Trey.
Wykręcam
się z jego uścisku i w końcu udaje mi się wyrwać. Za Treyem stoją Lyla, J.D. i
Bryce. Śmieją się.
– Cholera!
– krzyczy Ten, głośno oddychając. Też jest zaskoczony ich obecnością.
– Mogliście
wyłączyć latarki w telefonach – karci nas Lyla z uśmieszkiem na twarzy. –
Zauważyliśmy je, kiedy tylko zeszliśmy po schodach.
Mijam
ich i idę ku wyjściu, ignorując ją. Gdybyśmy nie weszli do tego pomieszczenia, nie
byłoby potrzeby włączania światła.
– Co
wy w ogóle tutaj robiliście? – pyta J.D.
– Chodźmy
już – mówię, tracąc cierpliwość. – Zbierajmy się stąd.
Idziemy
z powrotem wzdłuż tunelu, a ja zerkam przez ramię na prawie kompletne ciemności
za naszymi plecami i wejście do pokoju, z którego właśnie wyszliśmy.
Nic.
Ciemne
kąty i cienie, słabe światło żarówek odbijające się w kałużach… Nic więcej nie
widzę.
Oddycham
głęboko. Nie mogę pozbyć się nieprzyjemnego odczucia, że ktoś tam jest.
– Nie
o takiej zabawie myślałam, gdy zaproponowaliście wyprawę do Cove – narzeka
Lyla, omijając niewielką kałużę.
Lekceważąc
strach, zaczynam wbiegać po stopniach.
– Nie
martw się – mamroczę na tyle głośno, by wszyscy mogli mnie usłyszeć. – Tylne
siedzenie samochodu J.D. jest już bardzo blisko.
– No
jasne. – J.D. wtóruje.
Powstrzymuję
się przed spojrzeniem w czarny tunel.
Idę
po schodach na górę, wciąż czując na sobie czyjś wzrok.
Komentarze
Prześlij komentarz