[PATRONAT]Rozdział trzeci Elle Kennedy, Sarina Bowen „Zostań"
3. FETYSZ RAMION
Hailey
Po rozmowie ze Snajperem wiercę się
i kręcę całą noc, więc kiedy o wpół do siódmej rozbrzmiewa budzik, głośno jęczę.
Powiedział, że jestem urocza!
Może jestem najbardziej żałosną dziewczyną na świecie, bo
zanim zgasiłam światło i położyłam się spać, przeczytałam rozmowę ze sto razy.
Nie powinnam była z nim flirtować, ale, kurna, było fajnie.
Kiedy w końcu zmęczona docieram do biura, poranek mi się
wlecze. Spotykam się z programistą, by omówić funkcje w nowej wersji aplikacji
i cały czas patrzę na zegarek.
Rozpaczliwie nie mogę się doczekać spaceru z psem. Właśnie
do tego sprowadza się moje życie. Piesek jest fajny, niemniej…
Nadchodzi dziesiąta, więc kończę spotkanie i wyganiam
programistę z biura, bo nie chcę się spóźnić na spacer z Rufusem. I, niech to
licho, pojawiła się też nowa prośba od Pana Fiutka, oznaczona przez kogoś jako
nieodpowiednia do wyświetlenia w miejscu pracy.
Piszę do Jenny, która już po chwili wstępuje do mojego
biura.
– Co zrobił tym razem? – pyta z niecierpliwością.
– Nie otworzyłam jej jeszcze, ponieważ wiem, że lubisz
przy tym być.
– Jesteś świetną przyjaciółką – mówi Jenny, podchodząc
do mnie tanecznym krokiem. – Chcesz jutro pójść na drinka? Dziś nie mogę, bo
mam trening przygotowujący do wyścigu na wrotkach.
– Pewnie. – Jenny lubi ciągać mnie po barach, bo ma
nadzieję, że spotkamy przyzwoitych facetów. Wyjścia nigdy jednak nie idą
zgodnie z jej planem, ale mimo wszystko wolę się z nią widywać, niż siedzieć w
swoim mieszkaniu jak jakiś przegryw. – Ale wybierz lokal z telewizorem, dobrze?
Gramy u siebie z Buffalo i chyba wygramy ten mecz. Nie mogę się doczekać.
Przyjaciółka jęczy.
– Tylko nie bar sportowy. Marzy mi się porządny lokal,
a nie taki, w którym śmierdzi piwem i wszędzie walają się łupinki od orzechów.
– Ale będzie tam mnóstwo facetów – zauważam.
Marszczy brwi.
– Pomedytuję nad tym.
– Tak zrób. – Otwieram prośbę Pana Fiutka. Chce męskie
kimono.
– O Boże! – prycha Jenny. – Może być nieźle.
Pan Fiutek nie rozczarowuje. Poprosił o kimono w rozmiarze
„M”, wykonane z czystego jedwabiu, które ma mieć co najmniej sto dwadzieścia
centymetrów długości, a kolor nie ma znaczenia.
Oczywiście do wiadomości dołączył zdjęcie. Wyciął swoją
twarz, a szkoda, bo od dawna jesteśmy z Jenny ciekawe jak wygląda. Mężczyzna ukazuje
jednak swoje ciało, okryte tylko rozciągliwymi jaskrawoniebieskimi slipami,
które ledwie zasłaniają jego napierającą na materiał erekcję.
Jenny chichocze, ale mi się spieszy.
Facet ma przerzucony przez ramię centymetr, który wisi
wzdłuż jego sylwetki aż do kolana. Powiększam zdjęcie, dzięki czemu zauważam,
że miara wskazuje sto dwadzieścia siedem centymetrów.
– Znajdziesz kimono? – pytam. – Możesz skorzystać z
mojego komputera. Muszę się czymś zająć. – Zerkam na zegarek, dzięki czemu
wiem, że już niemal czas na spacer Rufusa.
– Chwila. Przybliż! W końcu możemy odkryć, czy
PanDwadzieściaCentymetrów nie oszukuje! Chociaż centymetr wisi pod niewłaściwym
kątem, więc będziemy musiały zrobić obliczenia trygonometryczne, aby sprawdzić,
czy jego przeciwprostokątna ma dwadzieścia centymetrów długości. Możemy
skorzystać z twierdzenia Pitagorasa…
– Muszę lecieć – mówię, wstając. – Napiszę do ciebie za
dwadzieścia minut, dobra? Jeżeli nie znajdziesz kimona, zrobimy burzę mózgów.
Jenny siada na krześle, które zwolniłam, ale podąża za mną
wzrokiem, gdy wkładam kurtkę.
– Dziwnie się zachowujesz.
– Spóźnię się. Pa! – Uciekam, a Jenny niech się
zastanawia, a najlepiej niech kupi bogatemu facetowi z długą pałą kimono.
Prowadzę fajne
przedsiębiorstwo, prawda?
Mieszkanie Snajpera jest oddalone od mojego biura o zaledwie
kilka przecznic, więc docieram do niego po kilku minutach truchtu. Włożyłam
dziś praktyczne buty z myślą o spacerze z Rufusem. Odźwierny w mundurku z
lśniącymi guzikami czeka, by wprowadzić mnie do budynku.
– Przyszłam wyprowadzić psa z trzysta trzy – mówię.
– Ucieszy się na pani widok. Minęło kilka godzin, odkąd
na przerwie na papierosa wypuściłem go, by się załatwił. Proszę wejść.
Wjeżdżam windą na wyłożony tłumiącym kroki dywanem korytarz.
Drzwi Snajpera otwierają się po wprowadzeniu kodu, a jest nim: 1967. W tym
właśnie roku drużyna z Toronto wygrała Puchar Stanleya[1].
To jednak nic dziwnego, przecież jesteśmy w Ontario. Tutaj
zapewne połowa pinów do kart debetowych i innych kodów może być taka sama.
Kochamy hokeja.
– Hau! – odzywa się Rufus, zeskakując z sofy.
Szczeknął bardzo radośnie i do tego merda ogonkiem, a
właściwie całym ciałem. Klękam, by okazać mu miłość. Kręci się, węszy i biega.
Mową ciała przekazuje, że był dobrym futrzakiem, bo tak długo siedział sam w
domu i nie zjadł mebli tatusia.
– Grzeczny z ciebie piesek – zgadzam się z nim. – Najlepszy.
Przynieś smycz, żebyśmy mogli iść na spacer.
Odbiega szybko, a ja wstaję i odwracam się w stronę
nienagannie czystej kuchni. Na wyspie stoją tylko dwie rzeczy: miska na owoce,
którą wybrałam tak, aby pasowała do naczyń klienta, i biała, złożona kartka,
ustawiona na krawędziach.
Przechodzę przez pomieszczenie, aby dojrzeć, co jest na niej
napisane. Zbliżając się, dostrzegam:
Dla HotTiE
Kiedy podnoszę papier z lśniącego
blatu, znajduję coś pod nim. Dwa bilety. Na jutrzejszy mecz.
W rzędzie D.
Krótko krzyczę z radości, nim przypominam sobie, że jest tu
zamontowana kamera.
Rufus szczeka, zgadzając się ze mną. Zawstydzona, bardzo
ostrożnie chowam kartkę i bilety do kieszeni kurtki.
Ruszamy z Rufusem do parku i całą drogę przemierzamy
biegiem. Dotarłszy na miejsce, piszę do Jenny.
Hailey: Zmiana planów. Pójdźmy jutro na mecz.
Właśnie zdobyłam bilety ze świetnymi miejscami.
Od razu odpisuje.
Jenny: Powaaażnieee? Jak to?!
Hailey: To ściśle tajne.
Próbuję ją zbyć, ale kogo chcę wykiwać? Wszystko jej
wyśpiewam, gdy tylko wrócę do biura.
Poważnie, kto nie podzieliłby się takimi wiadomościami?
Kolejnego wieczoru jestem
podenerwowana, jakbym naprawdę miała poznać Matta Erikssona. A tak nie będzie.
Zapewne nigdy się to nie stanie, niemniej spędzam w toalecie odrobinę więcej
czasu, malując usta błyszczykiem, jakbym miała iść na randkę.
Siadając przy biurku, piszę do Jenny.
Hailey: Wychodzę. Spotkajmy się przy wejściu za
dwadzieścia minut!
Chowam klucze i telefon do torby, przygotowując się do
wyjścia.
Ale muszę podjąć jeszcze ważną decyzję. Włożyć koszulkę
drużyny czy nie? Oto jest pytanie. Cały dzień się nad tym zastanawiałam.
Z jednej strony dobra fanka zawsze wkłada na mecz koszulkę
drużynową – przyznaję, odrobinę wierzę w przesądy, ale raz zapomniałam swojej i
moi chłopcy przegrali. Tyle że na mojej widnieje napis: „ERIKSSON”, a przy
uwzględnieniu niewielkiej szansy na to, że mój klient wie, które miejsce mi dał
i spojrzy, czy skorzystałam z prezentu, wolałabym nie wyglądać jak psychofanka.
Nawet jeśli za każdym razem, gdy widzę go na ekranie telewizora, język wylatuje
mi na podbródek, muszę zachować pozory profesjonalizmu, dopóki razem pracujemy.
Co mam zatem zrobić?
Jeżeli będę się dłużej zamartwiać, ominie mnie początek
meczu. Wrzucam więc koszulkę do wielkiej torby i ją zapinam, nim zamykam drzwi.
Rozglądam się szybko po wspólnym pomieszczeniu, które
zajmują pozostali Aportujący. Dion ma dziś nocną zmianę, a gdy mnie dostrzega,
salutuje. Odwzajemniam gest. Dobrze, że to on pracuje, bo jest rzetelny i
rzadko kontaktuje się ze mną w sprawie jakichś problemów.
Aport jest otwarty dwadzieścia cztery na siedem, abyśmy
mogli świadczyć bogatym klientom usługi o dowolnej porze. Za pracę między
dwudziestą a ósmą pobieramy dodatkową opłatę, co jest dobrym rozwiązaniem z
biznesowego punktu widzenia. Dziś dyżur pełni pięcioro Aportujących, łącznie z
Dionem.
Skoro mamy dzień parzysty, decyduję się wyjść z pracy.
Istnieje niewielkie ryzyko, że ściągną mnie z meczu do biura.
We wspólnym pomieszczeniu panuje spokój, więc zmierzam ku
wyjściu. Nim wychodzę, zauważam pod drzwiami Jacksona światło, a to ja dziś mam
dyżur, więc jestem odrobinę zaskoczona, że jeszcze nie wyszedł, chociaż dobiega
już wpół do dwudziestej. Może zdarzył się jakiś problem?
Od jego biura dzieli mnie zaledwie metr. Podchodzę więc i
unoszę rękę, jednak nim pukam, słyszę rozmowę.
– Nieruchomość wygląda dobrze – mówi Jackson. – Jest
pierwszorzędna. Melinda ją ze mną obejrzała i spodobała jej się okolica.
Pięknie tam.
Serce mi się ściska. Melinda, tak? Słyszałam pogłoski, że
Jackson się z kimś umawia. W końcu by do tego doszło, ale tak szybko wspólnie
oglądali nieruchomość? Świruję, przez co nie rejestruję części rozmowy, ale gdy
odzywa się ojciec mojego byłego, dociera do mnie, że coś źle zrozumiałam.
– …jest tam spory ruch – zauważa pan Emery. – Średnie
wynagrodzenie w tamtym rejonie jest nawet wyższe niż tutaj, w Yorkville.
Zarobisz fortunę.
– Ale nie jesteśmy gotowi na rozwinięcie działalności –
wykręca się Jackson. – Jeszcze nie nadszedł na to czas.
– I czyja to wina, synu?
Następuje krótka chwila ciszy, w trakcie której przeszywa
mnie dreszcz. Ojciec Jacksona jest najbardziej kłótliwą osobą, jaką znam, a syn
nie potrafi mu powiedzieć, gdzie może wsadzić sobie swoje pomysły.
– Tato…
– Wykup ją, Jack. Teraz. Nie możesz rozwinąć swojej
działalności, póki Hailey ciągle winduje się na twoich plecach.
Dreszcz wzmaga się, jakby przeszył mnie powiew arktycznego
powietrza.
– To niesprawiedliwe – mówi łagodnie Jackson, kiedy ja
czuję, jakbym umierała po tej stronie drzwi. Dobrze, że staje w mojej obronie,
ale sama ich rozmowa sprawia, że mam ochotę wyć. – Aport jest tak samo
przedsiębiorstwem Hailey jak moim.
– I dlatego może wziąć kasę – nalega jego ojciec. – Tak wszystko uzgodniliście, że dziewczynie na
pewno brakuje pieniędzy. A co, jeśli pożyczę ci pół miliona na wykup jej części?
Za rok mógłbyś otworzyć oddziały Aportu w czterech miastach!
Okropne, że łatwo mi wyobrazić sobie, jak mnie wyrzucają.
Pan Emery zawsze sprzeciwiał się tej działalności, ale kiedy zaczęliśmy odnosić
sukces, próbował wkręcić się do nas jako inwestor. Ciągle jednak mu
odmawialiśmy.
Do teraz. Ale się rozwiedliśmy, więc nie wiem już, co o tym
myśli Jackson.
Słyszę, że ktoś za drzwiami się rusza i wzrasta we mnie
obawa, że zostanę przyłapana, co motywuje mnie do działania. Pospiesznie cofam
się o dwa kroki i odwracam, po czym szybko wychodzę.
Wybiegłszy z biura, prędko schodzę po schodach zewnętrznych
i nawet nie zatrzymuję się, by podziwiać murarstwo i stare, żelazne kinkiety.
Uwielbiam to biuro skryte tuż przy wartej wiele milionów dolarów nieruchomości
w Yorkville. Uwielbiam też działalność, którą założyłam z byłym mężem.
Nie dopuszczę do tego, by mnie wykupili.
Gdy idę Scoollard Street w kierunku stacji metra, w sercu
mam złość.
Może się pan walić,
panie Emery. Nigdy nie windowałam się
na plecach Jacksona. Niech szlag weźmie tego faceta! Nigdy mnie nie lubił.
Mówiąc nigdy, mam na myśli nigdy. Patrzył na mnie pogardliwie nawet, gdy miałam siedem lat i wspinałam
się z Jacksonem po drzewach w ogrodzie. Od dawna okazywał mi, że nie uważał
mnie – chłopczycy i dziewczynki wychowywanej przez samotną matkę z klasy
średniej – za towarzystwo odpowiednie dla jego syna, czy osobę, dla której
znajdzie się miejsce w jego wartym miliony domu.
Przez ostatnie półtora roku wielokrotnie powtarzałam sobie,
że jedynym plusem rozwodu wziętego, gdy miałam dwadzieścia siedem lat, było to,
że Herbert Emery nie jest już moim teściem.
Docieram na stację metra nadal wściekła. Ale kiedy
przykładam kartę, aby wejść na perony, złość ustępuje silnemu smutkowi.
Bądź co bądź, jestem jedyną znaną mi osobą, która prowadzi
działalność razem z byłym mężem. Przyznaję, że to dziwne. W dodatku nie
jesteśmy cichymi wspólnikami. Codziennie widuję go w pracy. Lub niemal każdego
dnia. Nie mieszkamy już razem, ale też nie mogę powiedzieć, że ruszyłam dalej.
Czy kiedykolwiek mi się to uda?
Kiedy miałam dziewiętnaście lat, poślubiłam przyjaciela z
sąsiedztwa. Wtedy znaliśmy się już z Jacksonem całe nasze życie. Dorastaliśmy na
przedmieściach Toronto i oboje mieliśmy w domu napiętą atmosferę. U niego
odpowiadał za nią apodyktyczny, odnoszący wielkie sukcesy ojciec. U mnie stała
za tym matka, która znęcała się nade mną psychiczne i czasami przechodziła też
do rękoczynów.
Już jako dzieci znaleźliśmy z Jacksonem ucieczkę w naszej
przyjaźni, skrywając się w domku na drzewie w jego ogrodzie, gdy sytuacja z
rodzicami stawała się zbyt szalona. W pewnym momencie w liceum nasza relacja
przerodziła się z nocowania w domku na drzewie w sypianie ze sobą w domku na
drzewie. Rok później zaczęliśmy studia na tym samym uniwersytecie, a kiedy
miałam dziewiętnaście lat, hajtnęliśmy się w Vegas podczas wiosennej wycieczki.
Od tamtego dnia minęło dziesięć lat.
Przed pięcioma wpadliśmy z Jacksonem na pomysł założenia
Aportu, gdy oglądaliśmy jakieś reality show. Najpierw zrobiliśmy tylko dziwną
burzę mózgów, ale kiedy pracodawcy Jacksona przenieśli się do Vancouver,
stracił pracę, więc przekuliśmy pomysł w działanie. Zrezygnowałam z etatu w
banku, aby pomóc Jacksonowi założyć działalność, a od trzech lat firma przynosi
nam zysk.
Zaś półtora roku temu… Piliśmy kawę przy jego biurku, a
wtedy łagodnie podniósł temat rozwodu. Zauważył wtedy, że jesteśmy świetnymi
przyjaciółmi i doskonale sobie radzimy zawodowo, ale raczej żadna z nas
romantyczna para. Instynkt podpowiadał, że Jackson ma rację, ale serce i tak mi
pękło, a jego odłamki wylądowały wśród okruszków ciastka owsianego, które przed
chwilą zjadłam.
Załamałam się wtedy i, prawdę mówiąc, wciąż mi nie przeszło.
Rozstanie nadal wywołuje kłujący ból, z powodu którego przez minione półtora
roku tylko pracowałam jak szalona.
Jackson się wyprowadził, zastawiając mi nasze mieszkanie
razem ze wszystkimi meblami. Tym sposobem chciał okazać życzliwość – abym nie musiała
szukać nowego lokum ani kupować rzeczy. Teraz jednak mieszkam w muzeum swojego
dawnego życia. Wciąż o poranku jem płatki z miski, którą wspólnie wybraliśmy w
Eaton Centre. Po prysznicu osuszam się ręcznikiem, który kupiłam z myślą o
Jacksonie, bo lubi ten odcień niebieskiego.
Może nie łączyła nas wielka namiętność, ale to przecież nie
wszystko. Byliśmy świetnie dopasowani pod wieloma innymi względami, a utrata
osoby, którą znało się całe życie, pozostawia w sercu wielką dziurę.
Na dokładkę jego ojciec próbuje mnie jeszcze bardziej od
niego odsunąć.
Kiedy pociąg wjeżdża na stację przy stadionie hokejowym,
rozważam pomysł pana Emery’ego. Jeżeli sprzedam udziały, wystarczy mi
pieniędzy, by się przeprowadzić i zacząć od nowa. Albo mogłabym podróżować, jak
zawsze chciałam, i dopiero później znaleźć pracę.
Nie powiem, że nigdy nie przyszło mi do głowy, by trochę się
zdystansować od Jacksona. Ale… niech to szlag! Firma w połowie należy do mnie i
odnosi sukces. Mama całe moje
dzieciństwo próbowała mi wmówić, że nigdy mi się nie powiedzie, a teraz w końcu
coś mi się udało.
Nawet jeśli sukces jest mój tylko w połowie.
Nie wiedziałam, że Jackson tak się napalił na rozwój także w
innych miastach. Rozmawialiśmy już o tym, aby „kiedyś” poszerzyć działalność.
Może cały ten czas czekał, aż uświadomię sobie, że muszę żyć
dalej? To niepokojąca myśl, ale możliwa. Jackson jest życzliwy – w
przeciwieństwo do jego ojca. Czekanie, aż się pozbieram, aż zrozumiem, że czas
odpuścić, jest w jego stylu.
Zawsze dobrze się traktowaliśmy, byliśmy jedyną znaną mi
parą, która się nie kłóciła. A on zażądał rozwodu. Jakby to miało sens. Kiedy
ktoś mnie o to pyta, mówię, że rozstaliśmy się w przyjaźni i że jest świetnie.
Pierwsza część zdania jest prawdą.
Na szczęście hokej pomaga poradzić sobie z bólem.
Wychodzę ze stacji i znajduję się wśród podekscytowanego
meczem tłumu. Przy bramkach obrotowych roi się od ludzi w czerwonych
koszulkach, a ja radośnie krążę pośród tego chaosu, poszukując Jenny.
– Tutaj!
Odwracam się i uzmysławiam sobie, że trudno było ją wyłowić
w tłumie, ponieważ jej koszulka zlewa się ze znajdującymi się na ścianie za nią
zdjęciami. Jenny ma na sobie T-shirt przypominający ten, który nosi kapitan
drużyny. Uśmiecha się do mnie szeroko.
– No chodź! – piszczy. – Za kwadrans krążek wyląduje na
lodzie, a jeszcze musimy kupić jedzenie. – Gdy się zbliża, widzę, że ma pod
pachą plakat. Przyglądam mu się.
– Chwila. Co tam napisałaś? – Jenny jest odrobinę
większym, yyy… lekkoduchem niż ja,
więc mogła napisać, że zrobi loda za każdy gol.
Ustawia odpowiednio tekturkę i unosi ją, bym mogła
przeczytać napis: „NO DALEJ, CHŁOPCY! TO NASZ SEZON!”. Dzięki Bogu. Zapewne
ESPN nie pokaże nas z podpisem „chore fanki”.
– Chodźmy po kanapki z szarpaną wieprzowiną i piwo.
Stawiam.
– Nie musisz płacić – zapewniam.
– Wiem. Ale jeżeli przyszły pan Hailey znów da nam
bilety, będziesz musiała mnie zaprosić, ponieważ kupiłam ci kolację.
– Wszystko sobie zaplanowałaś, tak?
– Wiadomo. – Szczerzy zęby w odrobinę szatańskim
uśmiechu i czterokrotnie bardziej zaczynam ją doceniać. Jenny zatrudniliśmy
jako jedną z pierwszych osób, tuż przed oficjalnym rozpoczęciem działalności.
Pracuje na stanowisku menedżerskim i jest moją najlepszą przyjaciółką.
Teoretycznie jestem jej szefową, ale przez większość czasu udajemy, że tak nie
jest.
Prowadzę firmę ze swoim byłym. Imprezuję z pracownicą. Może
mam lekko ograniczone życie, ale co z tego?
Po kupieniu jedzenia przechodzimy do najlepszych miejsc na
świecie.
– Wow – wzdycham, gdy widzę, że zawodnicy się
rozgrzewają.
– Wow – powtarza Jenny i robi wielkie oczy, kiedy
mijają nas na łyżwach nasi idole. Jesteśmy tak blisko tafli, że słyszymy, jak
lód skrzypi pod płozami. – Doświadczam czegoś niemal religijnego.
– Tak samo powiedziałaś w zeszłym roku na koncercie U2.
– Ale Bono nie rozciągał trzy metry przede mną swoich
potężnych mięśni ud – oznajmia radośnie, gdy wielki napastnik, Blake Riley,
przejeżdża przed nami z uśmiechem, po czym posyła nam buziaka. Nie, nie nam…
komuś tuż przy nas.
– Kocham cię, skarbie! – krzyczy ktoś zza mnie.
Odwracam się instynktownie do ładnej blondynki, która macha
do Rileya, a po chwili patrzę na siedzącego przy niej mężczyznę.
Wtedy, zupełnie zwyczajnie, zaczynam się rozglądać, a serce zaczyna
mi bić mocniej.
– Jenny! – piszczę, gdy wstajemy, by odśpiewać hymn.
Ośmielam się szeptać, ponieważ inna siedząca za nami osoba śpiewa tak głośno,
że nie dorówna jej żaden inny człowiek. – Siedzimy przed rodzinami innych
graczy. I połową Wesmie.
Jenny robi wielkie oczy i zerka na Jamiego Canninga, który
zyskał sławę dzięki poślubieniu gwiazdy hokeja, Ryana Wesleya.
– Mamy świetne miejsca – syczy. – Lepiej nie przestawaj
wyprowadzać tego psa, paniusiu. Chcę je mieć w następnym tygodniu.
Wtedy zauważam Matta Erikssona, a puls jeszcze bardziej mi
przyspiesza. Mężczyzna jedzie za Wesleyem i Blakiem, po czym wszyscy trzej
ustawiają się, by rozpocząć grę. Matt jest skupiony, na jego surowej twarzy
odmalowuje się powaga.
Nawet nie wiem dlaczego, ale spinam się, gdy krążek ląduje
na lodzie. Już po chwili zawodnicy szybko ruszają, a Wesley zgarnia krążek i
przekazuje go Erikssonowi. Wrzeszczę z ekscytacji i się pochylam. Dziś jestem
dziewczyną z Toronto w swoim żywiole. Niech wszyscy usłyszą mój głos.
– Wykończ ich, Matty! – drę się.
– Au – zrzędzi Jenny, zasłaniając uszy. – Uspokój się.
Na koncercie nie było tak głośno.
– Przepraszam.
– Fani hokeja się nie uspokajają! – ryczy kobieta
siedząca za nami. – Dorwij ich, Blakey! Wypatrosz jego indyka!
– Tak! – krzyczę. – Zrzuć go jak sukienkę po studniówce!
– Wow – mówi Jenny. Robi wielkie oczy. – Wiedziałam, że
jesteś fanką, ale nie wiedziałam… – Urywa, ponieważ Toronto ruszyło na bramkę.
Wesley podaje Erikssonowi, który strzela i… Krew zamiera mi w żyłach.
Nic. Bramkarz z
Buffalo unosi się i koniuszkiem rękawicy wybija krążek, a obrońca posyła go
daleko od bramki.
– Niezła próba! – krzyczy Jenny, wczuwając się.
Przez następne dwadzieścia pełnych wrażeń minut zapominamy o
wszystkim prócz meczu. Pierwsza tercja jest szybka i wściekła. Naszym chłopcom
nie udaje się zdobyć punktu, ale dają graczom z Buffalo wycisk.
– Oddaliśmy siedemnaście strzałów na bramkę – burczy
Jenny. Po usłyszeniu dzwonka oznaczającego koniec tercji wypija piwo. – Ich
bramkarz musiał się dziś modlić w kościele czy coś.
– To nieważne – warczę zachrypniętym głosem. – Czuję,
że dziś wygramy.
Idziemy do damskiej ubikacji, a później kupujemy sobie
jeszcze po piwie. Kiss Cam robi swoje, ale nie patrzę na telebim. Dziś nie
jestem dziewczyną, która rozwiodła się, gdy miała dwadzieścia siedem lat. Dziś
jestem imprezowiczką, która ma świetne miejsce na najlepszym meczu na świecie.
Przynajmniej raz wszechświat mi sprzyja. W drugiej tercji
moja drużyna zdobywa trzy punkty, a w trzeciej dwa. Matt Eriksson zalicza gola
i asystę. Wydzieram się jak tylko mogę przy obu okazjach. Buffalo nie może
nadążyć, więc kiedy pozostają już tylko trzy minuty, wynik to pięć do dwóch.
Zmęczyłam się i spociłam przez to kibicowanie, ale moi
bohaterowie właśnie ustawiają się do ostatniego wznowienia gry. Wiedzą, że dziś
zwyciężą, więc cały stadion odczuwa ekscytację.
– Wow – wzdycham, wachlując zgrzaną twarz. – To
orzeźwiające. Minął rok, odkąd…
– Uprawiałaś seks? – kończy za mnie Jenny.
– …byłam na meczu – poprawiam, mimo że przyjaciółka ma
rację.
– Hola! – mówi Jenny, przez co znów koncentruję uwagę
na tym, co dzieje się na lodzie. Oczywiście patrzę na mojego ulubionego gracza.
– Eriksson dostanie karę za spowodowanie upadku innego zawodnika.
Ma rację, bo już po chwili komentator ogłasza przewinienie,
za które Eriksson spędzi dwie minuty na ławce kar. Nagle sławny facet, w którym
się podkochuję, jedzie w moim kierunku, a na jego przystojnej twarzy pojawia
się grymas niezadowolenia. Nigdy wcześniej nie znajdowałam się tak blisko
niego. Kiedy jedzie, porusza szerokimi ramionami, co wzbudza we mnie
niecodzienny głód.
Czy to dziwne mieć fetysz ramion? Ogarnij się, mówię sobie w duchu, siadając. Gapisz się tylko na jego ramienniki. Ale ta myśl jedynie pobudza we
mnie ciekawość, by zobaczyć, co skrywają.
Wtedy mężczyzna odwraca się i patrzy prosto na mnie.
– O raju – piszczy Jenny.
Myślę to samo, tylko że tak jakby zamieram. Jestem jak
ofiara Mistera Freeze’a[2]
z komiksów, które zbiera Jackson. Czuję, że się gapię i może nawet odrobinę rozchyliłam
wargi. Ale te szare oczy! Są takie seksowne. Zdjęcia pojawiające się w prasie
oddają Mattowi sprawiedliwość.
Słyszę po swojej prawej stronie jakiś dźwięk, ale nie patrzę
na Jenny, która go wydała, ponieważ wciąż nie mogę się ruszać.
Jednak wtedy, przysięgam na Boga, na zmysłowych ustach Matta
Erikssona pojawia się uśmiech, nim wraca uwagą do gry. I czar pryska. Odwracam
się do Jenny, chcę coś powiedzieć, ale dostrzegam, że trzyma swój plakat. Nie…
Trzyma inny plakat.
– O raju, coś ty zrobiła?
– To taki żarcik – odpowiada, próbując wsunąć go pod
siedzenie.
– Jenny! – wydaję zduszony okrzyk, łapię ją za rękę i
ponownie patrzę na tekturę, na której napisane jest: „HOTTIE JEST WOLNA!”.
– Co… O Boże. Nie! – Cała się rumienię ze wstydu.
Jenny łapie mnie za nadgarstki.
– Oddychaj, dobra? Powiedział, że jesteś urocza. Na
litość boską, nazywa cię Hottie. Dałam mu tylko małą zachętę.
– Jest klientem!
– Mam to gdzieś! Chodzi o twoje życie, masz je tylko
jedno. Dawna Hailey była najbardziej pewną siebie kobietą, jaką znam. Zawsze
zdobywała to, czego pragnęła. Znów nią bądź, dobrze? Przestań się dąsać jak
szczeniak, którego ktoś kopnął i nawiąż przelotny romans z tym facetem. Błagam
cię. Nawet jeśli przyprawia cię o poważne łopotanko serducha, będzie warto.
– Co? – Jenny lubi wymyślać słowa, a ja jestem zbyt
wstrząśnięta, by zastanawiać się, o co jej chodzi.
– Nerwy. Motylki. Prawie pękła ci żyłka, gdy na ciebie
spojrzał.
– Nieprawda – kłamię. – Tak się stało, gdy zobaczyłam
twój głupi plakat.
Jenny szczerzy zęby w uśmiechu. Rozlega się sygnał
oznaczający koniec meczu i piętnaście tysięcy fanów wstaje i wiwatuje.
Cóż. Nawet jeżeli umrę z zażenowania, gdy następnym razem
napisze do mnie Snajper87, przynajmniej wygraliśmy mecz.
[1] Puchar
Stanleya – przechodnie trofeum w NHL, o które co roku walczy 31 drużyn
zrzeszonych w lidze (przyp. red.).
[2] Mr.
Freeze – fikcyjna postać, pojawiająca się komiksach o Batmanie wydawalniach przez
DC Comics, oraz wszelkiego rodzaju adaptacjach komiksów (przyp. red.).
Komentarze
Prześlij komentarz