[Patronat] Rozdział pierwszy "Tylko żywi mogą umrzeć" D.B. Foryś
ROZDZIAŁ 1
Nigdy nie
podejrzewałam, że znajdę się akurat tutaj. Gdyby jeszcze kilka dni temu ktoś mi
powiedział, iż zawitam właśnie w tym miejscu, uderzyłabym go pięścią w twarz.
Minęły lata, odkąd obiecałam sobie trzymać się z daleka od wszystkiego, co
przypominało mi o dawnym życiu, a jednak – los potrafił nieźle z nas zadrwić…
I
oto stałam tam, smutna i wściekła zarazem. Wahałam się, rozpatrując wszystkie
za i przeciw przekroczenia progu podmiejskiego klasztoru.
Robota sama się nie
zrobi, pomyślałam. Wzięłam głęboki wdech, po
czym nacisnęłam mosiężną klamkę ogromnych, antycznych drzwi.
W
środku było chłodno, przynajmniej o dziesięć stopni zimniej niż na zewnątrz, a
w powietrzu unosił się charakterystyczny zapach ziołowych kadzidełek, który
sprawił, że przeszedł mnie nieprzyjemny dreszcz. Wyprostowałam plecy. Lekki
półmrok, porozwieszane na każdej ze ścian podobizny świętych oraz panująca
wokół cisza wcale nie działały kojąco. Wręcz przeciwnie. Zaklęłam w myślach,
zduszając w sobie chęć ucieczki, gdy rozejrzałam się po wąskim, ale za to
wysokim na co najmniej czterdzieści stóp pomieszczeniu, by odnaleźć kogoś, z
kim mogłabym porozmawiać. Nie musiałam długo czekać. Po zaledwie paru sekundach
zza zakrętu korytarza wyłoniła się drobna postać.
–
Teresa Brown – przedstawiłam się od razu. Echo moich słów zawisło w powietrzu
niczym groźba.
Kobieta
przystanęła zaskoczona, lecz szybko się zreflektowała i powitała mnie
delikatnym uśmiechem. Wyglądała dość przyjaźnie. W ogóle nie przypominała
antypatycznych mniszek, które pamiętałam z dzieciństwa. Ciemny welon okrywał
jej czoło, lekko zasłaniając twarz, mimo to dostrzegłam życzliwość bijącą od
ciepłego spojrzenia.
–
Niech cię Bóg błogosławi, drogie dziecko. – Przyłożyła dłonie w okolicy serca i
ukłoniła się nieznacznie w ten charakterystyczny dla zakonnic sposób.
–
Prowadź, siostro – odezwałam się, tym razem łagodniej, jednakże wciąż bez
zbędnej czułości. Pragnęłam jak najszybciej mieć to już za sobą. Przebywanie w
tym miejscu przywoływało niechciane wspomnienia.
Odwróciła
się do mnie plecami. Prosty, gładki habit powiewał na boki, kiedy mijała
kolejne pary drzwi. Podążyłam za nią, przyspieszając, by dotrzymać jej kroku.
Szłyśmy przez chwilę w milczeniu, skupiłam się więc na dźwięku swoich ciężkich
butów uderzających o granitową posadzkę, aby odpędzić wszelkie niepożądane
myśli.
–
To tutaj – przemówiła ponownie, gdy znalazłyśmy się na miejscu.
Podeszłam
bliżej, żeby przyjrzeć się dokładniej oraz sprawdzić wszystko, co tylko
przyciągnie moją uwagę. Na jednej ze ścian, pomiędzy dwoma obrazami z
wizerunkami zastępu aniołów, faktycznie dojrzałam jaśniejsze ślady. Sugerowały,
że istotnie jeszcze nie tak dawno temu coś musiało na niej wisieć. Nic więcej.
Wnętrze wręcz lśniło czystością. Żadnych widocznych odcisków, tropów, choćby
strzępku dowodu świadczącego o tym, że przebywał tu ktoś nieproszony.
–
Kiedy zauważono kradzież? – Przeszłam od razu do sedna sprawy.
–
Dziś rano. Siostra Gertrude przybyła jako pierwsza na poranną modlitwę, wówczas
już go nie było. Zaalarmowała mnie niezwłocznie, obejrzałyśmy każdy kąt, ale
prócz krzyża nic nie zginęło. Drzwi i okna były zamknięte, nie znalazłyśmy
również żadnych oznak włamania. – Gestykulowała wzburzona. – Kto mógł się
dopuścić tak haniebnego czynu?
–
Nie wiem – odpowiedziałam zgodnie z prawdą. – Czy było w nim coś niezwykłego?
Coś, co mogło szczególnie zainteresować rabusia?
–
Nie sądzę… – oznajmiła niepewnie. – To jedynie zwykły stary krucyfiks. Krążyły
kiedyś pogłoski, że rzekomo wykonał go jeden z apostołów, jednak nie wiadomo,
ile w tym prawdy. Mimo to wątpię, by miał dużą wartość materialną. Ewentualnie
dla jakiegoś fanatyka czy kolekcjonera, ale cóż to za chrześcijanin, który
dopuszcza się kradzieży w Domu Bożym?
–
Tego także nie wiem – bąknęłam przez ramię i wstałam, by rozejrzeć się po
pomieszczeniu. Wszystkie okna były szczelnie pozamykane, posadzki schludne,
meble na swoich miejscach. Nie dostrzegłam niczego podejrzanego.
–
Jest siostra stuprocentowo pewna, że go skradziono?
–
Co pani sugeruje? – oburzyła się, lustrując mnie protekcjonalnym spojrzeniem.
–
Może został zdjęty albo przewieszony?
Przecież sam stąd nie
uciekł, dodałam w myślach. Skoro nie znalazłam
żadnych oznak włamania, sprawa była co najmniej… osobliwa.
–
Nie – zapewniła błyskawicznie.
–
Cóż… Niewiele mogę zdziałać w tym momencie – oznajmiłam zaintrygowana – ale
obiecuję, że się dowiem, o co w tym chodzi.
–
Dziękuję. – Kiwnęła głową. – Czy fotografia byłaby pomocna?
–
Robicie zdjęcia krzyżom? – zapytałam zaskoczona. Jakoś nie mogłam sobie
wyobrazić gromadki zakonnic pstrykających selfie podczas wieczornego pacierza.
–
Prowadzimy dokumentację oraz coroczny spis inwentarza – wyjaśniła. –
Przechowujemy fotografie wszystkiego, co znajduje się w klasztorze.
–
Jasne – przytaknęłam. – To na pewno nie zaszkodzi.
Po
kilku minutach oraz szybkiej wymianie uprzejmości wyszłam na zewnątrz i z ulgą
zaczerpnęłam czystego powietrza. Ruszyłam w pobliże samochodu, lecz po chwili nagle
się zatrzymałam, czując wrzącą w żyłach krew. Zacisnęłam pięści. Rozejrzałam
się dookoła, a z gardła wyrwał się cichy skowyt, zwiastujący upragnione
polowanie.
Demon? Tutaj? Za dnia?
Przyspieszyłam.
Obiegłam klasztor z każdej strony, jednak mój przedziwny radar nie wyłapał
niczego niepokojącego. Nie istniało tu zbyt wiele miejsc, w których mógłby się
zaczaić, ale byłam wręcz pewna, że ktoś mnie obserwował. Ktoś, kogo z pewnością
nie określiłabym mianem człowieka.
Wróciłam
do swojego mustanga. Usiadłam za kierownicą, oparłam szyję o rozgrzany w słońcu
skórzany zagłówek i zerknęłam we wsteczne lusterko, by wypatrzeć intruza.
Sterczałam tam dobry kwadrans, po czym odjechałam z przekonaniem, że
nieproszony gość postanowił udać się w innym kierunku.
***
– Poproszę
arbuzowe mojito. – Chuderlawy mężczyzna nieśmiało oparł łokieć o kontuar.
W
pubie, w którym pracowałam, na próżno szukać eleganckiej klienteli. Nie żebym
się dziwiła. Gdybym miała wolny wieczór oraz całe Los Angeles do dyspozycji,
siłą by mnie tu nie zaciągnęli. U Andy'ego zalatywało chrzczonym piwem;
śmierdziało wilgocią, powoli zżerającą drewniane stoliki, a także rozklekotane
krzesła, notabene każde w innym kształcie i kolorze, o skrzeczącej szafie
grającej w ogóle nie wspominając. Nic nadzwyczajnego, iż dziewięćdziesiąt
procent stałych bywalców to zaniedbani kierowcy ciężarówek, harleyowcy bądź
pracownicy drogowi. Dzięki Bogu za kiepskie oświetlenie, bo to chyba wyłącznie
jego zasługa, że od czasu do czasu zabłądził tu jakiś niedowiarek i nie uciekał
już od progu.
–
Nie sprzedajemy drinków dla ciot – odpowiedziałam stanowczo. – Tylko whisky.
–
To może przynajmniej margaritę? – spytał z nadzieją.
–
Wróć, jak wyrosną ci jaja, albo bierz whisky – burknęłam znudzona.
–
No dobrze… – Westchnął zrezygnowany. – A dostanę do tego chociaż lodu?
–
Pewnie. Za pięć dolców.
–
Pięć dolarów?! – jęknął. – U konkurencji jest za darmo!
–
Aaa, to przepraszam. – Zachichotałam z ironią. – W takim razie osiem.
–
Ile?! – wzburzył się urażony. Popatrzył dookoła, jakby rozważał zmianę lokalu,
ale ostatecznie wręczył mi pięćdziesiątkę.
Zabrałam
banknot. Nalałam mu trunku do niewysokiej szklanki, zaledwie nieznacznie
pokrywając nim zaszronione kostki, następnie postawiłam zamówienie na blacie i
wróciłam do wycierania czystych kufli, by dalej udawać, że byłam cholernie
zajęta.
–
Ej! – zawołał. – Gdzie moja reszta?
–
Jak to gdzie? W słoiku na napiwki.
–
Słucham?! – Zerknął z niedowierzaniem w stronę stojącego na półce pojemnika,
który mu wskazałam. – W życiu bym tyle nie dał!
–
Dokładnie – przytaknęłam. – Dziękuję!
Może
to go nauczy, żeby zachowywać się jak mężczyzna.
–
Musisz przestać okradać moich klientów – warknął Andy. Podszedł do baru, by
postawić na ladzie skrzynkę jakiegoś taniego sikacza. Bezbłędnie pojawiał się
znikąd, kiedy nikt go nie potrzebował, tymczasem gdy rzeczywiście jego obecność
była wymagana, przebiegał niczym cień.
–
A ty musisz płacić mi więcej – syknęłam tylko. Wiedziałam, że ten komentarz
skutecznie utnie dalszą dyskusję. Przewieszając ścierkę przez ramię, podążyłam
w kierunku stolików.
Szef
przyglądał mi się przez chwilę, ale, tak jak podejrzewałam, dał za wygraną i
wrócił na zaplecze, mrucząc coś pod nosem z niezadowoleniem. Pracowałam u niego
już przeszło trzy lata, podczas których przymykałam oko na to, że po paru
drinkach stawał się trochę „zbyt przyjacielski”. Nie przeszkadzało mi to, nie z
takimi jak on dawałam sobie radę. Andy natomiast doskonale wiedział, iż
nieprędko znalazłby przyzwoite zastępstwo. Klienci za mną przepadali, a ładna
buzia oraz zgrabna figura także nie szkodziły jego interesom. Nie płacił za
wiele, lecz i ja nie byłam zbyt wymagająca, poza tym mogłam pracować wtedy, gdy
miałam taką ochotę. Nikt nie narzucał mi z góry ustalonego grafiku. To główny
powód, dla którego trzymałam się tego miejsca. Dzięki temu mogłam swobodnie
zajmować się swoim „drugim etatem”.
Było
już sporo po północy, kiedy do baru zawitał nowy klient, a krew w moich żyłach
zawrzała po raz kolejny.
Mają jakiś zlot w tych
okolicach czy coś?
Stanęłam
tak, by mieć go w zasięgu wzroku. Nie podszedł do baru. Zajął jeden ze stolików
i rozsiadł się wygodnie na krześle, uważnie obserwując pomieszczenie. Zupełnie
jakby czekał na to, aż ktoś go tam obsłuży.
Złapałam
za tacę, zaczęłam zbierać puste kieliszki, potem powoli się do niego
przysunęłam. Zazwyczaj tego nie robiłam. Wyjątki stanowili jedynie albo bardzo
przystojni mężczyźni – którzy, na nieszczęście dla mnie, nie zaglądali tu zbyt
często – albo sytuacje takie jak ta, kiedy jeden z moich klientów opętany był
przez demona.
–
Co podać? – zapytałam uprzejmie i czekałam, czy się zorientuje, z kim ma do
czynienia. Młode oraz niedoświadczone jednostki jego gatunku często nie
potrafiły tego rozpoznać, ale ci, którzy kroczyli po tym świecie od wieków,
wyczuwali mnie nawet z odległości dwóch, trzech jardów.
–
Tylko piwo, skarbie.
Nic.
Zero reakcji. Albo był debiutantem, albo trafił mi się wyjątkowo nierozgarnięty
egzemplarz.
Podałam
mu jego zamówienie. Nie spieszył się. Sączył powoli, zbierając palcami krople
wody z powierzchni szklanki, a w drugiej ręce obracał kauczukową podkładkę.
Ciekawskim spojrzeniem wodził po sali, niewątpliwie wyszukując dla siebie
okazji. Ostatecznie z marnym skutkiem, bo niecałe pół godziny później wypił
ostatni łyk i zaczął szykować się do wyjścia.
Odczekałam
kilka sekund, po czym podążyłam za nim. Nie polowałam od przeszło dwóch
tygodni. Odczuwałam ogromny brak adrenaliny oraz przyjemnego bólu mięśni, który
przychodził zawsze po dobrej walce. Ta noc należała jednak do mnie.
Uśmiechnęłam się szeroko i wzięłam głęboki wdech. Krew zawrzała już po raz
trzeci, a cichy ryk wydobył się z gardła, pobudzając każdą komórkę w moim
ciele.
Nadszedł
czas na polowanie!
Komentarze
Prześlij komentarz